Był obłok, słup ognia, kamienne tablice, wąż na palu, nagromadzenie znaków i cudów. Powinno wystarczyć by nie tylko wzbudzić wiarę. Powinno zagrzać, zjednoczyć, zafascynować, dodać siły w długiej wędrówce. Przede wszystkim zaś wyciszyć lęki, niepokoje, obawy, to wszystko co rodzi bunt, zatrzymuje w drodze. Powinno, ale nie wystarczało.
Potrzebny był inny znak. Ukazujący, że to, co widoczne na zewnątrz, działa wewnątrz. Rozpala serce żarem promieniującym na twarzy. To właśnie Mojżesz schodzący z góry, opuszczający Namiot Spotkania. I tysiące innych, zanurzonych w Bożej miłości świadków, przemawiających nie słowem, nie argumentami, nie przemyślanymi akcjami i strategiami. Przemawiających twarzą rozpromienioną radością. Bez słów. Bez zasłony.
Twarz przyjaciela Boga. Gotowego sprzedać wszystko, by nabyć pole, perłę, pozbawić się poczucia bezpieczeństwa, zejść z wydeptanych ścieżek, nie mówiącego: wystarczy, dosyć się natrudziłem. Twarz kogoś, dla kogo spotkanie nie jest rytem, obrzędem, obowiązkiem, skostniałą formą – jest dotknięciem.
Co złego może się stać przyjacielowi Chrystusa? Wszystkie przygody dobrze się skończą.
Nadchodzi dzień kary? Ale jak to? Za co? Jak Bóg może się gniewać? Jak śmie?
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.