Był obłok, słup ognia, kamienne tablice, wąż na palu, nagromadzenie znaków i cudów. Powinno wystarczyć by nie tylko wzbudzić wiarę. Powinno zagrzać, zjednoczyć, zafascynować, dodać siły w długiej wędrówce. Przede wszystkim zaś wyciszyć lęki, niepokoje, obawy, to wszystko co rodzi bunt, zatrzymuje w drodze. Powinno, ale nie wystarczało.
Potrzebny był inny znak. Ukazujący, że to, co widoczne na zewnątrz, działa wewnątrz. Rozpala serce żarem promieniującym na twarzy. To właśnie Mojżesz schodzący z góry, opuszczający Namiot Spotkania. I tysiące innych, zanurzonych w Bożej miłości świadków, przemawiających nie słowem, nie argumentami, nie przemyślanymi akcjami i strategiami. Przemawiających twarzą rozpromienioną radością. Bez słów. Bez zasłony.
Twarz przyjaciela Boga. Gotowego sprzedać wszystko, by nabyć pole, perłę, pozbawić się poczucia bezpieczeństwa, zejść z wydeptanych ścieżek, nie mówiącego: wystarczy, dosyć się natrudziłem. Twarz kogoś, dla kogo spotkanie nie jest rytem, obrzędem, obowiązkiem, skostniałą formą – jest dotknięciem.
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.