„podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go”
Łk 10,34
Wsłuchując się w przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, zazwyczaj utożsamiam się z tymi, którzy nie pomogli rannemu człowiekowi. Bo przecież zdarza mi się zapatrzeć w siebie i nie widzieć dalej niż czubek własnego nosa, nie zauważać tych, którym naprawdę potrzeba mojej pomocy.
Czyż jednak nie ja jestem pobitym, potrzebującym opatrzenia ran, pragnącym przytulenia i troski, człowiekiem? Wszak często gubię się w ziemskiej wędrówce i błądzę w sprawach, które mnie ranią tak bardzo, że trudno je wyleczyć. To mój grzech, szukanie przyjemności, opieranie się na małoważnych sprawach, skupianie się na własnych, egoistycznych pragnieniach i oczekiwaniach, pogoń za śmieciami, rani mnie najbardziej. To ja potrzebuję pomocy. I Bóg mi ją daje, jak ów miłosierny Samarytanin. Patrzy z miłością i wzrusza się moim cierpieniem. Pochyla się nade mną, by pomóc uleczyć i zagoić rany. Muszę jednak chcieć Go zauważyć i pozwolić Mu się opatrzyć, wsadzić na bydlę i zawieźć do gospody.
Dlaczego odrzucam Bożą pomoc, skoro tyle we mnie tęsknoty za miłością, czułością, za tym, by ktoś otaczał mnie troską, współczuciem? Bo wciąż szukam namiastek, raniąc się przy tym jeszcze bardziej. Zasklepiam się coraz mocniej w samotności. A wystarczyłoby przyjąć pomoc taką, jaką proponuje mi Bóg. Zgodzić się na Jego wolę, rezygnując ze swoich, zbyt często samolubnych pragnień i oczekiwań.
Czytania mszalne rozważa Aleksandra Kozak
Przeczytaj komentarze | 1 | Wszystkie komentarze »
Ostatnie komentarze:
wszystkie komentarze >
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.